Chyba nic tak nie pomaga przejrzeć na oczy jak komentarze dzieci. Kolejny raz przyszło mi najpierw rozdziawić gębę, a potem oddać się refleksji nad naszym systemem edukacji. Wszystko zaczęło się od zwyczajnej lekcji z dwojgiem chłopców z klasy piątej, z których jeden, na skutek dysleksji, ma problemy z zapamiętywaniem słów i wyrażeń...
Zamierzałam przećwiczyć któryś z czasów teraźniejszych używając do tego celu obrazków z dziećmi wykonującymi różne czynności. Chcąc ułatwić słabszemu uczniowi zadanie, wybierałam obrazki, których mieliśmy użyć, głośno mówiąc po angielsku co na nich jest. Zauważyłam, że drugi chłopiec zaczyna mnie uciszać. Początkowo to zignorowałam, ale ten wiercił się i psykał coraz bardziej i w końcu wypalił: Pani tak nie mówi na głos tych zdań, bo (imię jego kolegi) jeszcze zapamięta i będziemy mieli problem.
Oczywiście moją pierwszą reakcją po odzyskaniu władzy nad głosem było wytłumaczenie chłopcu, że nasze lekcje właśnie mają na celu to, żeby on i jego kolega zapamiętali nazwy czynności przedstawione na wszystkich tych obrazkach. Zajęliśmy się ćwiczeniem, jednak ten domniemany problem nie dawał mi spokoju. Piątoklasista wyraźnie był zdania, że nauczenie się czegoś na lekcji jest nie w porządku. I wtedy, jak echo, zaczęły powracać wypowiedzi innych uczniów, którzy przyznawali się, przepraszali lub gęsto tłumaczyli się z tego, że wynieśli coś z lekcji. Czyż nie jest to znak, że z naszą edukacją dzieje się coś bardzo niedobrego?
Myśmy chodzili do szkoły, żeby się uczyć. Obecne pokolenie chodzi tam wyłącznie po to, żeby być ocenianym. Nikogo nie poraża ilość ocen i sprawdzianów, choć łatwo sobie wyobrazić, ile czasu na lekcji zabiera tak rozbudowana ewaluacja. Nikt nie protestuje, gdy na lekcjach już nie starcza czasu na naukę. Rodzice w ogromnej większości nie widzą problemu. Nauczyciele głośno narzekają na trudności ze zrealizowaniem programu przewidzianego przez podstawę, ale wielu z nich przeznacza większość czasu i sił na ocenianie i dokumentację, a nauka to taki niekonieczny dodatek, na który można sobie pozwolić, gdy wszystko inne jest już zrobione.
A dzieci? Przystosowały się do tego gigantycznego nieporozumienia adaptując swój sposób myślenia. Po prostu uznały, że szkoła to nie miejsce na naukę. A jeśli się przypadkowo wyniosło jakąś wiedzę z lekcji, jest to nieuczciwe i trzeba za to przepraszać. Zdaniem uczniów należy również podobnym sytuacjom zapobiegać, by taka demoralizacja nie rozszerzyła się na uczciwe dzieci, które nic z lekcji nie wynoszą.
Kilka dni temu natrafiłam w sieci na wypowiedź rodzica, który opowiadał, jak jego dziecko podczas zabawy utrwalającej rosyjskie słownictwo zdefiniowało nauczyciela jako osobę, która zabrania się bawić. To dziecko nie powiedziało, że nauczyciel uczy. Może wraz ze zmianą realiów powinniśmy zmienić nazwę tego zawodu. Zamiast nauczyciela powinien być oceniacz, lub bardziej elegancko – technik ewaluacji.
Wiadomo, że aby zmienić kierunek, najlepiej odbić się od dna. Słuchając wypowiedzi dzieci ze szkół podstawowych coraz częściej myślę, że wkrótce będziemy mieli taką szansę. Obyśmy tylko jej nie zmarnowali, bo wtedy naprawdę będziemy mieli problem, a nawet mnóstwo problemów.
コメント